Potrzebuje dużo seksu i dużo alkoholu. Na już, i na gwałt. Ponieważ to pierwsze okazuje się być obecnie niejako towarem deficytowym, o tyle tego drugiego mam zapasy na długo. Zdaje się, że czas je użyć. Wiaderko alkoholu i kac przynajmniej trzy dniowy być może sprawią, że moja chęć mordu kilku osób minie. Jeśli nie minie, to kolejne wiaderko alkoholu rozważę oraz kolejne trzy dni kaca. Mogłabym jeszcze, zamiast tego seksu, wrzucić na stół trochę czekolady dla uzupełnienia cukru i endorfin, ale obawiam się, że substytuty tutaj nie pomogą.
Poważnie, usiłuję sobie przypomnieć, jakie prochy łykała jedna moja znajoma kilka lat temu. Prochy, po których owa koleżanka miała na wszystko wydyndane oraz dysponowała nieprzyzwoicie dobrym samopoczuciem. Nie był to prozac.
Nie mniej, jeśli przeżyję bieżący tydzień i nikt za moją sprawą nie dozna uszczerbku na zdrowi, to będę mogła, gdyż wypłata jest w przyszłym tygodniu, bez większych wyrzutów sumienia, zaopiekować się parą jakiś nowych, ciekawych bucików. O ile takie staną na mojej drodze.
Tym czasem nadal jestem na etapie odchudzania moich szaf. Kolejne worki 30 litrowe na śmieci lądują pod śmietnikiem, skąd znikają w prędkością błyskawicy, a ja nadal nie mam miejsca w szafie. Doprawdy, nie wiem skąd tego wszystkiego tyle, bo kiedy przyjdzie co do czego to i tak nie mam się w co ubrać…
Swoją drogą to chyba zacznę sobie parzyć wrotyczowo-melisowe napary z dodatkiem odrobiny lawendy i może od tych mikstur będę lekko nieprzytomna, gdyż lawenda akurat na mnie działa niemiłożebnie wyciszająco, zaś melisa li i jedynie na smak, ale za to prawie spokojnie przeżyję bieżący tydzień. Zdaje się, że słoiki muszą iść w ruch, czy mi się podoba, czy nie.